Dziś byliśmy u dermatologa. Od kilku miesięcy u małego na główce pojawiały się takie suche plamki, z których czasami sączył się jakiś płyn. Wszyscy mądrzy (włącznie z naszą pediatrą) orzekli, ze to ciemieniucha. Zgodzę się z tym, ze trochę miał tego ale zeszło po zastosowaniu oliwki i wyczesywaniu. Ale tak na czubku głowy zostało to ognisko suchych strupków. Teściowa nakazała smarować masłem (???!!!). Pediatra nadal upierała się, ze to ciemieniucha. Po dłuższym smarowaniu kremem atoperal a potem oilatum troszkę się zmniejszyło, ale teraz jak zaczęliśmy zakładać czapkę pojawiło się jeszcze więcej. To już się wkurzyłam i umówiłam nas na dziś do dermatologa. Koszt wizyty bagatela- 120 zł i diagnoza: łojotokowe zapalenie skóry. dostaliśmy maść i krem i po kilku tygodniach ma być lepiej.
Po tych wszystkich przygodach z lekarzami, które zazwyczaj kończą się na wizytach prywatnych zastanawiam się, jaki jest sens NFZtu. Jakimś cudem mąż znalazł chwilę żeby z nami pojechać - bo ja nie lubię jeździć sama z małym bo się rozpraszam jak zaczyna mi płakać. Ale za to teraz wróci do domu pewnie po północy. Już mnie to nawet nie rusza. Trudno. Ale coś mi się wydaje, ze z każdym dniem takiego życia obok siebie będzie nam trudniej to wszystko posklejać. Nawet jak będzie dobrze to już nigdy nie będzie tak samo. Pewnych rzeczy nie zapomnę i nie wybaczę.
Tymczasem miłej nocy.